czwartek, 18 kwietnia 2013

Dlaczego kochamy psychopatów?

Nie mnie mówić o psychopatach i zagłębiać się w tę złożoną problematykę. Ale mogę co nieco popisać o ich filmowych kreacjach.

Nie ma się co oszukiwać - Milczenie owiec oglądamy dla doktora („nie po to studiowałem sześć lat medycynę, żeby nazywać mnie «panem»”) Hannibala Lectera. Mimo że oś fabularna to zdecydowanie reprezentant dumnego gatunku thrillerów psychologicznych, nie skupiamy się aż tak na układaniu puzzli motywów naszego antagonisty i dopasowywaniu poszlak – cały wątek kryminalny jest tu tylko tłem i pretekstem dla ekspozycji postaci naszego drogiego psychologa psychopaty.

Każde rozważania warto zacząć od definicji pojęć. Zajrzyjmy więc do nieocenionego es-jot-pe, który przedstawia nam taki oto opis:
psychopata
2. «o kimś, kto zachowuje się niezgodnie z przyjętymi normami i budzi lęk w otoczeniu»

Co ciekawe, podobne słowa znajdziemy pod hasłem:
socjopata
«zaburzenie osobowości polegające na nieprzystosowaniu się jednostki do życia w społeczeństwie»


Intuicyjnie mianem tego pierwszego określa się mordercę, zazwyczaj seryjnego, który zabójstwa dokonuje w szczególnie okrutny, perwersyjny, rytualny – jak to określił sam doktor - „egzotyczny” sposób, a jego motywacji nie da się podciągnąć pod dobra materialne, zemstę czy traumę. Czyni więc zło nie ze słabości, ulegając czy to chciwości, czy gniewowi, ale z pobudek, które trudniej wyszperać w katalogu „racjonalne”. Jednak uczona definicja wspomina wyłącznie o „egzotyce”, o „zachowaniu niezgodnym z przyjętymi normami”. Psychopata jawi się nam zatem jako jednostka, która nie chce przestrzegać hobbesowskiej umowy społecznej, jest wyzwolona z okowów norm i konwenansów, słowem – indywidualista, człowiek wierny sobie. Oczywiście to działa tylko jeśli przyjmujemy wydumaną wizję „naturalnego stanu ludzkości”, od którego owe normy skutecznie nas oddalają, ale jeśli spojrzymy na conradowskiego Kurza i to, co jego przypadek nam o nich mówi...

Ale co takiego nas w owych indywiduach pociąga?

Dodany obrazek

John Doe z filmu Sie7em. Ciężko powiedzieć, czy jakikolwiek widz poczuł do niego choć odrobinę sympatii, ale z pewnością intrygował i wzbudzał szacunek. Chłody, niezwykle oczytany, inteligentny socjopata, którego każde działanie było wykalkulowane, każdy szczegół dopracowany – oglądając film widzimy ile lat zajęło mu przygotowanie i wykonanie swojego dzieła. Ciekawą rzeczą jest to, że morderstwa to jedynie, znów powołując się na słowa doktora, „skutek uboczny” jego działań. Nie chodzi mu o sam akt – wybiera tę drogę, ponieważ tylko dzięki niej będzie mógł przekazać światu swoją wiadomość. J.D. Sam siebie nie uważa za obłąkanego, jak mówi „It's more comfortable for you to label me as insane”. Uważa, że przypisanie etykietki niepoczytalności to wybieg, sztuczne rozwiązanie, fałszywa przyczyna, która ma wyjaśnić misterną serię morderstw. Zamiast zastanowić się nad samą zbrodnią, nad tym, czym jest grzech i nad jego powszedniością (D.M.: Wait, I thought all you did was kill innocent people. J.D.: Innocent? Is that supposed to be funny?) czy nad samą naturą zła, nad naszą wobec niego apatią, nad wygodnym przyznaniem, że w każdym jest i dobro, i zło – zamiast tego przypinamy karteczkę „szaleństwo”, przypisujemy winę nieprawidłowo przebiegającym procesom neurobiologicznym. Nie pora jednak zagłębiać się teraz w treść tego wspaniałego filmu. Nie mogąc się jednak oprzeć, wrzucę tu jeden z licznych genialnych występujących w nim dialogów.


Być może źle zrobiłem wybierając Johna jako pierwszą postać do omówienia, ponieważ zdecydowanie nie można powiedzieć, że go kochamy i oglądamy film, by podziwiać jego spostrzeżenia na temat otaczającego świata; jednak człowiek ten bez wątpienia nas intryguje. Ma te cechy, które sprawiają, że nie rozmywa się w pamięci wraz z licznymi innymi fikcyjnymi bohaterami: zmusza do myślenia poprzez swoje działania – nie pozostawia problemów na płaszczyźnie teorii i mądrych pism, ale zmusza do gruntownej apologetyki naszych przekonań, co więcej – nie porusza abstrakcyjnych zagadnień, nie wymyśla sobie np. „człowieka pierwotnego”, by potem w elokwentnych traktatach argumentować swoje racje (uwielbiam ci wbijać szpile, Jacques), ale dotyka problemów tak boleśnie realnych, że nie można bez zastanowienia i z miejsca odrzucić jego spostrzeżeń.

Dodany obrazek

Anton Chigurh z filmu To nie jest kraj dla starych ludzi. Podobnie jak w poprzednim przypadku, tu też nie można powiedzieć, że postać ta wzbudza miłość, ale jest temu bliższa niż John. Abstrahując od treści i problematyki filmu; przyznajmy, Anton nas fascynuje. Jego zabójcza pewność siebie, zdecydowanie i niedopuszczanie jakiejkolwiek dyskusji czy dialektyki, nie branie nawet pod najkrótsze rozważanie jakichkolwiek argumentów czy racji („People always say the same thing. They say, «You don't have to do this.»”). Także i w tym wypadku szaleństwo nie może zostać stuprocentowo stwierdzone. Anton po prostu nie kieruje się racjonalizmem i to bynajmniej nie dla tego, że wierzy jakiemuś innemu nurtowi – on po prostu nie widzi wartości w rozumie. I może właśnie o to chodzi. Człowiek, który podejmuje jakiekolwiek decyzje, który przed działaniem cokolwiek rozważa, staje w obliczu Antona, który po prostu jest. Który po prostu robi.

Dodany obrazek

Jean-Baptiste Grenouille z filmu Pachnidło. „W osiemnastym stuleciu żył we Francji człowiek, którego spośród jakże licznych w tej epoce genialnych i odrażających postaci zaliczyć wypada do najbardziej genialnych i najbardziej odrażających. (...) Nazywał się Jean-Baptiste Grenouille”. W tym momencie szala między psychopatą a socjopatą przechyla się na stronę tego drugiego. W pewnym sensie ciężko nam winić Grenouille'a za jego czyny, jako że nigdy nie mamy w pełni poczucia, że jest to człowiek, że jest to prawdziwa osoba – jego niemożność wejścia w relację, niemożność jakiegokolwiek przystosowania do społeczeństwa już nie w sensie norm, które mają zapewnić temuż społeczeństwu przetrwanie, nie w sensie jakichkolwiek umów, ale zwyczajnej ludzkiej wspólnoty; wszystko to sprawia, że nie potrafimy obarczyć go winą, za zbrodnie, których dokonał – zupełnie jak nie możemy obwinić niemowlaka o to, że stłukł naczynie. Tak, zrobił to, ale jednak... Co prawda Pachnidło nie stara się być realistycznie realistyczne, a raczej magicznie realistyczne lub też baśniowe, ale to niewiele zmienia. Jak pamiętamy, Grenouille nie miał własnego zapachu, był, ale nie istniał w świecie, czy raczej istniał, ale nie był. Próbował stworzyć zapach absolutny, zapach wywołujący wśród ludzi najpotężniejszą miłość – i odniósł sukces. Ale to wciąż pozostawał tylko jej materialny wymiar, zaledwie namiastka wszelkich metafizycznych tęsknot. Wszystko to sprawia, że rodzi się w nas pewne współczucie, pokrętne zrozumienie jego motywacji. Choć niewątpliwie genialny i odrażający, Grenouille nie jest zły do szpiku kości.

Dodany obrazek

Hannibal Lecter z filmu Milczenie owiec. Doktor Hannibal jest w filmie jednym z dwóch psychopatów – drugi to Buffalo Bill, który, można by rzec, jest bardziej klasyczny. Bill morduje młode kobiety i obdziera je ze skóry, by uszyć z niej strój, który pozwoli dokonać mu metamorfozy. Z analizy doktora Lectera, którego pacjentem był kiedyś Bill, poznajemy motywy zabójcy. Okazuje się, że psychologia jest w stanie wytłumaczyć jego zachowania traumą i lękami, dzięki czemu widz może być spokojny. To tylko zwykły szaleniec. Z kolei Hannibal... Dżentelemen, elokwentny, opanowany, bardzo inteligentny i z dużym zasobem wiedzy. Gdy doktor Lecter mówi, słuchamy w napięciu, gdy zadaje pytania, podziwiamy ich trafność, jego opinie są cenne, spostrzeżenia niemal bezbłędne, a działania starannie wykalkulowane. Kiedy wrażliwa Clarice opowiada mu o swoim dzieciństwie, słucha z uwagą, a nawet z pewnym wzruszeniem. Rysuje, jest estetą. Traktuje porządnych ludzi z respektem, karierowiczami i, jak ich określa, „chamami” pogardza. Co jednak sprawiło, że trafił za kratki, czy raczej – za kuloodporną szybę ze względu na szczególnie wielkie zagrożenie jakie stanowi? Przecież to całkiem miły facet, ułożony erudyta. Jest wyrozumiały dla Clarice, ba, pomaga jej nawet w śledztwie. Oczywiście każdy, kto oglądał w swoim życiu już kilka filmów z fabryki snów, bezbłędnie wskaże moment, w którym twórcy przypomną nam o psychopatycznej stronie Hannibala, pokazując jak dokonuje krwawego i perwersyjnego mordu. Wszystko to ma na celu sprawić, że przez godzinę z hakiem nabierzemy sympatii i podziwu dla Lectera, by potem skonfrontować ów podziw z jego, chciałoby się napisać „głęboko skrywaną” naturą, lecz nie – jego osobowość to spójna całość. Od początku wiedzieliśmy, do czego jest zdolny, a jednak daliśmy się złapać w pułapkę i psychopatia bohatera była dla nas tylko informacją bez realnych implikacji. Mimo wszystko po owej scenie nie jesteśmy w stanie na powrót poczuć odrazy do doktora. Przecież nie zabije Clarice. Przecież zemści się Chiltonie, a to w końcu [beeep] i może nawet mu się należy, prawda?

Psychopata na ekranie zawsze pozwala nam zobaczyć what if. Co by było, gdyby uwolnić instynkty, gdyby popłynąć rzeką Kongo w głąb dżungli z dala od społeczeństwa, jakie znamy. Psychopata to zawsze mastermind, a my lubimy geniuszy, lubimy pojedynki intelektualne, lubimy zastanawiać się, jak Lecter zdobył długopis i doceniać misterne zagadki Johna Doe, lubimy, gdy postać nie jest ograniczona konwencją, gdy, jak Hannibal, może zrobić co chce, oszczędzić jednych, zabić drugich. Ale psychopaci to przede wszystkim pytania (i mam tu na myśli mądre pytania do przemyślenia, a nie świadczące o wielkości i głębi filmu pytania o to, czy bączek się przewróci, czy będzie się kręcił w nieskończoność – tak, panie Nolan, to do pana), jeden z punktów na sieci rzeczywistości, który wyrywa z rozważań teoretycznych i pokazuje, że problem naprawdę istnieje, a wręcz jest tuż obok, muska nas delikatnie

No i jest taki jeden psychopata, taka jedna fikcyjna postać, która wymyślnie morduje inne fikcyjne postacie, przyprawia je o niesamowite cierpienie, a jednak niezwykle często ląduje w rankingach top ten moich ulubionych bohaterów, jest na koszulkach, jej cytaty weszły na dobre do popkultury, a odbiorcy domagają się coraz to nowszych dzieł z jej udziałem.

Dodany obrazek

Ale to już materiał na inną opowieść...

Gdyby Light był Raskolnikowem

Dodany obrazek

Różnic między mangą a anime Death Note na pierwszy rzut oka jest stosunkowo niewiele. W większości wynikają ze sposobu opowiadania historii za pomocą danego medium. W anime mamy do dyspozycji choćby czas; możemy narzucić widzowi tempo narracji i, rzecz jasna, zastosować cliffhangery w najbardziej emocjonujących momentach. Rzecz równie jasna, musimy przystosować fabułę do formatu scenariusza filmowego, więc trzeba będzie pewne sceny przyciąć, w kilku miejscach pójść na skróty, a część drugorzędnych wydarzeń zwyczajnie pominąć. Dlatego też sięgając po anime, przeczytawszy uprzednio mangę, czytelnik wchodzący w rolę widza chce po prostu zobaczyć dobrze znane zwroty akcji, poczuć napięcie w ruchomym i udźwiękowionym wydaniu. Ot, znów przejść przez odkrywanie zawiłości How to use z poczuciem pewnej świeżości.

Ale jest coś jeszcze.

Estetyka.


Dodany obrazek

Estetyka anime Death Note wykracza tak daleko poza ramy swojego pierwowzoru, jednocześnie nie zmieniając go, lecz dopełniając, że mój zachwyt domaga się wyrazu, domaga się słów, których mu nie dam. Bo gdyby istniały słowa, które mogłyby go opisać, nie byłby zachwytem.

Oprawa audiowizualna nie wydaje się być wyjątkowa. Bo w istocie – nie jest. Nie ma żadnego konceptu, żadnych kosmetycznych zmian. Podobnie jak postanowiono nie mieszać w fabule (z oczywistych względów... ale czy na pewno oczywistych?
We'll get to that later), tak też animacja nie narusza obrazów, które pozostają po przeczytaniu mangi w naszych głowach. Lecz już po chwili, po powolnym zagłębieniu się w historię zaczynamy dostrzegać, że czegoś jest tu więcej niż w pierwowzorze. Tła są bardzo szczegółowe, kolejne kadry nie składają się wyłącznie ze zbliżeń na twarze bohaterów, gdy ci prowadzą dialog - a przecież w nim właśnie odbywa się lwia część opowieści. Miasto nie jest jedynie miejscem akcji, ale staje się jej cichym uczestnikiem... W subtelny sposób twórcy odciskają swoje piętno na, zdawałoby się, zamkniętym i skończonym dziele. Żywe kolory, oświetlenie oddające doskonale znany mieszkańcom metropolii nastrój panujący wieczorem, gdy zimne, ostre, białe światło latarni zaczyna swoją wartę przed drzwiami magazynów, na terenach przemysłowych, w okolicach doków, bezwstydnie wydzierając z mroku każdy szczegół w swoim otoczeniu – gdy tysiące latarni swoim ciepłym, pomarańczowym blaskiem przejmuje rolę słońca zamieniając czerń zmroku w ziarniste kontury miasta, gdy rząd białych i czerwonych świateł wypełnia potężne arterie. To wszystko tu jest. Noc w mieście, świeży poranek czy złoty zachód słońca, tak niesamowicie istotny w swym symbolizmie dla zrozumienia postępowania Lighta, nie są wyeksponowane, ale kiedy wiedząc, co będzie dalej, nie angażujemy umysłu tak bardzo w analizę posunięć bohaterów, łagodnie się ujawniają. Jest to pierwszy krok, pierwsza z drobnostek, które nie tyle zmieniają, co wypełniają oblicze dzieła.

Prawdziwym arcydziełem jest jednak pierwszy człon słowa „audiowizualny”.


Dodany obrazek

To muzyka stanowiła największe pole do popisu. W mandze, gdzie setek stron nie wypełniają walki, pojedynki, zręczne wygibasy na kreskowanym tle, strategia wizualna skłaniała się w stronę serialu obyczajowego, bez zbędnych udziwnień (choć i tu widać sznyt twórców, choćby w scenach, gdy czas akcji zamiera, a my przenosimy się do głów bohaterów, by wysłuchać ich przemyśleń). Fabuła została opatrzona tabliczką „nie rusz!” tylko ścieżka dźwiękowa nie miała narzuconych ograniczeń. Byleby pasowała, byleby dobrze współgrała z thrillerem oglądanym na ekranie.

Wszystko wskazuje na to, że artyści pod wodzą panów Yoshihisy Hirano i Hidekiego Taniuchi z rozmysłem zignorowali to polecenie. Ścieżka dźwiękowa w tym anime nie spełnia powierzonej jej roli podstawki, tła wydarzeń, oparcia dla treści. Ona sama w sobie zawiera jej tyle, że jest w stanie przedstawić całą opowieść, całą historię Kiry samodzielnie. Oczywiście nie mam tu na myśli pojedynku między panami o imionach zaczynających się na „L”. Nie chodzi o zwroty akcji, umysłowe łamigłówki, wszystkie te fabularne twisty. Chodzi o warstwę, którą odkrywamy, gdy zastanowimy się o czym ta historia tak naprawdę jest. Można by długo pisać, jak Zbrodnia i kara po popkulturowej obróbce na najwyższym poziomie stała się mangą Death Note. Właśnie za sprawą tejże obróbki wspaniała dyskusja Dostojewskiego z Nietzschem o nadczłowieku, o jego etycznym prawie do zabijania w imię wyższego celu, została spłycona i zamieniona na bardziej określony, prostszy w swym, jakkolwiek banalnie dziś brzmi to słowo, filozoficznym wymiarze problem – czy ludzie czyniący zło zasługują by żyć? Problem postawiony został zresztą bardziej z perspektywy społeczeństwa (Kira chce stworzyć jego utopijną,
oczyszczoną wersję) niż etycznej. Light zabijając przestępców, niejako „przenosi” zło przez nich wyrządzone z powrotem na ich osoby. Zamiast wielu morderców mamy jednego mordercę, który w dodatku starannie dobiera swoje ofiary, w miarę możliwości nie krzywdząc niewinnych (do czasu).

Wątek ten jest poruszany tylko kilkakrotnie i niezbyt dogłębnie, ustępując miejsca pojedynkowi geniuszy. I prawdę mówiąc, bardzo dobrze się stało. Kto chce poznać solidną, sfabularyzowaną krytykę nietzscheańskiego ideału, powinien sięgnąć po dzieło Dostojewskiego. Kto natomiast chce dobrego...

No właśnie.

Mógłbym napisać – thrillera, mając przed oczami świetne sceny psychologicznych analiz i dedukcji głównych bohaterów. Ale nagle okazuje się, że mógłbym też napisać – dramatu, zważając na historię Naomi Misory czy przecież także dramat rodziny Yagamich. A mógłbym napisać, trochę już jednak naciągając – powiastki filozoficznej, bo przecież zarysowanych jest kilka (tłuczonych do bólu) problemów z tej dziedziny. Być może właśnie dlatego, kiedy twórcy komiksowego oryginału stawiają na to pierwsze, w pozostałych aspektach czujemy pewien niedosyt. Nie ma też szans, by telewizyjne medium nagle rozwinęło mangę w wielowymiarową, analityczną dialogową prozę Dostojewskiego. Nie w formie komercyjnego serialu z wyznaczonym budżetem i biznesplanem zakładającym konkretny zysk.

Na szczęście studio Madhouse doskonale wie, co powinno zrobić. Tworzy dzieło wierne pierwowzorowi, które, gdy oglądane przez kogoś, kto z mangą nie miał do czynienia, całkowicie angażuje w wypróbowaną, przemyślaną i precyzyjnie skonstruowaną historię, i które, gdy podchodzą do niego starzy wyjadacze, pokazuje swoje nowe oblicze.


Dodany obrazek

Dałem mojemu przyjacielowi do posłuchania Light's Theme, a później zapytałem „o czym ona opowiada?” Po chwili zastanowienia odpowiedział: „O poświęceniu. O poświęceniu dla idei”. Nie trzeba mieć styczności z żadną formą Death Note'a, by wyczytać o nim wszystko z jego ścieżki dźwiękowej. Muzyka pogłębia sylwetki bohaterów, dodaje im wymiarów brakujących w mandze. Z Lighta-szaleńca tworzy Lighta-Prometeusza, którego obłęd, tak jak i życia tych, którzy się mu sprzeciwili, są ceną za stworzenie idealnego społeczeństwa. Złoty zachód słońca, odnalezienie myśli, teorii mającej naprawić świat i osuwanie się z pewną świadomością, ale z przekonaniem kontroli, w grzech. Niezwykła ważkość opowieści, zupełnie inna od klasycznego teraz rozstrzygną się losy świata. Choć paradoksalnie tak toczy się fabuła.

A jednak - pod warstwą sensacyjną siedzi pewna delikatna jak srebrne nici warstwa ontologiczna.
Pod fabułą thrillera i świetną rozrywką jest niezwykle subtelna opowieść, która nie stara się niczego rozstrzygać, nie działa nawet na emocje; w całym banale sformułowania - łagodnie dotyka, muska duszę, pokazując - nie ocenia. Nie musi. Doskonale wiemy, co robi Light, jaką istotę mają jego działania. I nie angażujemy się już w rozważania czy nawet dialektykę na temat ewentualnych racji idei nadczłowieka. Warstwa intelektualna zostaje w tyle. Estetyka jest nadzwyczajnie konkretna i w tym konkrecie zawiera złożoność, pewną nieokreśloność. Czyny Lighta są niesamowicie klarowne. A jednocześnie nie da się ich zawrzeć i wypisać w tabelce.

Po prostu posłuchaj, drogi Czytelniku.

środa, 17 kwietnia 2013

Coś mi tu nie gra



Ta muzyka wciąż mnie zadziwia.

Kryjące się w niej pokłady kolokwialnie rozumianej epickości, cała ta energia i dynamika wprost wylewa się z ekranu i obejmuje widza, by dopełnić filmowego obrazu i unausznić, że oto dzieją się rzeczy wielkiej wagi, skali i dramaturgii. Wyrywa człowieka z jego człowieczeństwa pozostawiając same instynkty, emocje oraz niezbędne dla tegoż gatunku filmowego napięcie. Sprawia, że nie zastanawiamy się, czy netoperek w ogóle może zginąć - biorąc pod uwagę, że zmiotłoby to za jednym zamachem celowość istnienia całego superbohaterskiego uniwersum osadzonego w Gotham, a przy okazji, jak mawiają producenci liczący zyski, odstrzeliłoby kurze złote jaja - ale doznajemy tego samego skoku ciśnienia, poczucia walki w słusznej sprawie, co postać na ekranie; nie patrzymy na to jak na historię z Hollywood, licząc wszelkie stosowane przez fabrykę snów klisze, lecz zanurzamy się w opowieść - czy raczej zostajemy wchłonięci.

Oczywiście o ile na to pozwolimy. Jednak chyba nikt nie idzie do kina na takiego The Dark Knight Rises Begins, żeby zimnym okiem oceniać warsztat imć Nolana i jego ekipy. We just wanna have fun, więc się nie opieramy - niech akcja nas porwie!

W tym miejscu jednak coś się u mnie psuje i nie potrafię ulec tej ścieżce dźwiękowej. Gdy pozwolę jej sobą zawładnąć, staje się pusta metafizycznie, gdyż nie mogę nabrać doń dystansu. Weźmy pierwszego lepszego z brzegu geniusza.


Lacrimosa nas nie pożera. Możemy się nią zachwycać, zrozumieć jej wyraz, jednocześnie pozostać w pewnym dystansie. Możemy ją badać i smakować świadomie, możemy po kantowsku dokonywać aktu transcendentalnego wedle woli, zanurzyć się w niej i pozostać w rzeczywistości.

Tymczasem siła człowieka-nietoperza tkwi w tym, że jego theme nie pozwala na to. Gdy muzyka umożliwia, jak u imć Amadeusza, doświadczenie estetyczne i metafizyczne, niejako dodaje czwartego wymiaru naszej rzeczywistości, pozwala "doświadczyć więcej", doznać rzeczy, których nie jesteśmy w stanie opisać, ale które są rozwinięciem świata realnego, poszerzyć nasze horyzonty, na te chwile obcowania z Pięknem. Batman za to, zamiast dodać ów wymiar, sam zabiera jeden. Dzięki temu sprowadza nas do poziomu, na którym można poczuć fałszywą pełnię. Nie dlatego, że oto doznaliśmy iluminacji, lecz dlatego, że jesteśmy już tylko na płaszczyźnie emocji, bodźców. Ale jeśli choć mrugniesz, na chwilę spojrzysz w bok, całe wrażenie od razu się sypie.

I żeby nie było - nowe Batmany są naprawdę porządnie wykonane i przyjemnie się je ogląda, ale nie pozostawiają po sobie wiele więcej (chociaż pewne drobinki lekkiego zachwytu zostały).

Jako ciekawostka - motyw (będący wariacją innego, przygrywającego w pewnej komedii) z filmu, który o mało co by nie powstał.

The Godfather - Love Theme

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Na początek, raz jeszcze

Na początek - Ocean's Twelve. Cały film jest (podobnie jak pozostałe dwie części) wprost stworzony do oglądania, patrzenia i robienia "Oooo... <zamyka usta i kiwa głową z podziwem>". Praca kamery - idealna. Nie, nie przesadzam. Jest w niej cała masa ukrytej finezji; tu jakieś ujęcie przekoszone, tu zabawa perspektywą, tu piękny steadicam i te kolory! - dobór barw doskonale współgra ze sceną, że o samym aktorstwie nie wspomnę. Ale o kreacji postaci już mogę. Olej flashbacki, psychologiczne meandry - daj Pittowi w każdej scenie kanapkę w łapę, a to więcej powie o bohaterze niż sto stron narracji.

I kontrabas. Nie można się gniewać na film, który w 90% ścieżki muzycznej ma kontrabas - i to nawet nie w tle.

Ale scena, która prawdziwie rzuca na kolana to:


Och. Ach.

Po pierwsze - praca kamery! Nie stoi w miejscu, ale nie jest też szczególnie dynamiczna, idealnie wpasowuje się rytm sceny, nie potęguje napięcia, nie sprawia, że siedzimy jak przy miszyn impasiul omatkoomatkoomatko, czy on się zabije?, ale płyniemy, czujemy, jest niczym jeden z tych laserów, które stanowią przeszkodę, ale nie zagrożenie. No i łamie wszystkie możliwe zasady sztuki operatorskiej :] Ostrość przerzucona jest na rzeźby, które nie dość, że wręcz chamsko (acz nie nachalnie, bez pośpiechu) wtryniają nam się w kadr i to jeszcze zaburzają równowagę kompozycji - toż to babsko, kunsztowne i estetyczne, niemal pół ekranu nam zajmuje i ściąga "ciężar" ujęcia w lewy dolny róg! A bohater, postać, której losy są w tej chwili najważniejsze, jest sobie czarną, nic nieznaczącą plamą (choć tylko momentami, starannie dobranymi, trzeba przyznać), co więcej, wychodzącą poza kadr!

Po drugie - kolory! Ciepły żółty, spowity łagodnie cieniem jak trzeba, uspokaja; można powiedzieć, że wręcz "ustatycznia" kompozycję, ale dzięki swemu ciepłu i światłocieniowi właśnie nie zamienia jej w widokówkę, nie odziera z energii, potencji, a jedynie bierze ją w ryzy. I te lasery. No kurczę, nie mogły być inne niż niebieskie. Po prostu nie mogły. Czerwień od razu podnosi ciśnienie, sygnalizuje "coś się dzieje, wyostrz instynkty", dodaje niepokoju, zagrożenia. Niebieski jest zimny, stanowczy, stonowany, dodaje powagi i bezwzględności. Patrzysz, widzisz i wiesz, że z nimi nie ma przebacz.

Po trzecie - cała reszta, w tym sam pomysł na scenę, która, zresztą, nie mogła wyglądać inaczej. Cały film jest jak kontrabas i kawa. Sposób, w jaki gość "płynie" przez korytarz jest świetny i nieunikniony zarazem, sprowadza szczękę do parteru, ale nie wyciąga oczu z orbit. No i muzyka. Sorry, panie Zimmer, ale nie potrzebujemy przyspieszać bicia serducha, tu chodzi o elastyczność i płynność. Widać, że twórcy doskonale wiedzieli czego chcą. I nie odwalili fuszerki.

Po prostu - smooooth.