sobota, 3 sierpnia 2013

Nowy wspaniały świat

Zły film to taki, który wymaga od widza, by ten włożył weń odrobinę serca i zaangażowania. Jest jak dziewczyna, która nas zauroczyła, a której wad nie naprawimy, możemy je tylko zaakceptować i pokochać. Tak właśnie należy podchodzić do dzieł pokroju Cool World.

Każdy, kto choć odrobinę interesuje się kinem, wie, że produkcja filmu to historia bolesnych kompromisów, dopasowań do ograniczeń budżetu, pertraktacji z zarządem i kilkunastu zdarzeń losowych na tydzień. Wytwórnia Paramount uwielbia ukręcać łby marzeniom artystów, których filmy sygnuje. Najsłynniejszym przykładem jest Ojciec chrzestny, który miał być osadzony wśród hippisów, w latach siedemdziesiątych (czyli mu współczesnych – żeby oszczędzić na kostiumach, scenografii, statystach itp.), nakręcony przez jakiegoś niedrogiego, mało znanego reżysera, podpisującego się jako F. F. Coppola, którego zresztą miano zwolnić już po trzech dniach pracy na planie, a główną rolę miał zagrać ktoś rozpoznawalny, a nie jakiś młokos, jak mu tam? – Pacino?

Ale odbiegam od tematu. Historia o-mało-co-nie-powstania-najsłynniejszego-filmu-świata jest niezwykle interesująca, ale też powszechnie znana i łatwa do odnalezienia w meandrach internetów. A, i o Brando w roli Vito Corleone wytwórnia też nie chciała nawet słyszeć. Po co o tym mówię? Ano dlatego, że Cool World natrafił na podobne problemy. Ralph Bakshi chciał nakręcić animowany horror, który mówiłby o konsekwencjach przygodnego seksu – opowiadałby o poczętym w takich okolicznościach przez kreskówkę i nieanimowanego mężczyznę dziecku, chimerze, pół-człowieku, pół-animce, które wraca do świata ludzi, by zamordować ojca, który je porzucił. Bakshi mówił, że Paramount z miejsca kupił ten pomysł. Kiedy jednak doszło co do czego, w dniu rozpoczęcia zdjęć okazało się, że scenariusz został w tajemnicy przed reżyserem przepisany, a obsada zostanie dobrana przez wytwórnię. Znany ze swojego stoicyzmu animator przedyskutował kulturalnie tę sprawę z producentem, dając mu, jak to się mówi, w ryj. Tak się niestety złożyło, że właścicielem wytwórni Paramount był ojciec owego producenta, w związku z czym szanse na powrót do wizji reżysera były, delikatnie mówiąc, żadne. Podczas gdy produkcja Ojca chrzestnego sama przypominała bezkrwawy odpowiednik wydarzeń pokazywanych w filmie, produkcja Cool World przypominała akcję tegoż – czyli wielki mętlik i chaos.



Dlatego też myślę, że należy dać temu obrazowi pewne fory na wstępie. Sam przed seansem nie miałem pojęcia o powikłaniach, które wystąpiły przy jego narodzinach – coś mi się tylko obiło o uszy, że niekoniecznie jest on spełnieniem wizji reżysera. No i że we wszelkich gwiazdkowych rankingach zbiera ich „dość skromną liczbę na dziesięć możliwych”. Ale w tym właśnie sęk. Jeśli wiesz, że dany film nie jest efektem pracy wyspecjalizowanej, profesjonalnej ekipy z fabryki snów, nie ma scenariusza podporządkowanego złotym regułom, które pozwolą utrzymać uwagę widza przez półtorej godziny, nie znajdziesz w nim wyszukanego systemu obrazowania – to masz już na wstępie świadomość, że dotarcie do tego, co dobre, będzie wymagało dobrej woli z twojej strony. Nie dostaniesz gotowca na wysokim poziomie, który został dogłębnie przemyślany, wypełniony treścią i przygotowany pod interpretację. Otrzymasz techniczną miernotę. Ale z wieloma smaczkami i ogromnym potencjałem.

Rzadko kiedy wiem cokolwiek o filmie, który mam zamiar obejrzeć. Zazwyczaj do danej produkcji przekonuje mnie plakat, jakiś fotos, fragment ścieżki dźwiękowej, a raz na sto przypadków trailer. Recenzje i wszelkie teksty analityczne zostają na potem, jako deser – na uzupełnienie i dopełnienie obrazu. Tak też było w wypadku Cool World. Zobaczyłem taki o to poster:



...i już wiedziałem, że muszę obejrzeć to dzieło. Zapowiadało się na mroczną, z dystansem podchodzącą do schematów gatunku thrillera (sama poza Brada Pitta wygląda jak przesadnie ekspresyjna postawa postaci z komiksu – takich groteskowych zabaw z formą pulpowych historii obrazkowych się spodziewałem) i gatunku klasycznej, przeznaczonej dla szerokiego odbiorcy animacji, wersję znanego wszystkim Kto wrobił Królika Rogera?. Historia opowiada o niebezpieczeństwach zatracania się w świecie swoich fantazji, o ucieczce weń, odcięciu się od problemów rzeczywistości. Szczerze mówiąc, dopóki nie poczytałem w internetach o czym pierwotnie miała traktować, nie sądziłem, że miała krążyć wokół innych problemów. Do tego momentu wszystko gra... Problem w tym, że to jest ostatni taki moment. Ten film to rzeczywiście mętlik. Nie chodzi mi o to, że jest przesadnie zawiły, jest w nim nadmiar niedopowiedzeń czy złożonych wątków. Po prostu na każdym kroku widać wpływ, jaki miała na niego droga jego powstania. Można powiedzieć, że pomysł reżysera na fabułę horroru, o ironio, ziścił się w prawdziwym świecie. Oto ojciec-animator wraz ze swoimi rysunkami, fabułą i pomysłem na obraz +18 ze świata fantazji tworzy z wytwórnią z prawdziwego świata, która kalkuluje, kogo dać do obsady, jak dobrać treść, by film stał się ledwie czarną komedią, najlepiej taką +12, i na siebie zarobił. I tak oto, przy odgłosach gromów, w czasie potężnej burzy rodzi się Cool World. Na wpół artystyczna, nietuzinkowa animacja, na wpół chłodno obliczony produkt rynku kinematograficznego. Co gorsza, druga część historii również się wypełniła – dziecko dorwało i pogrążyło swego ojca; Bakshi nie nakręcił więcej pełnometrażowego filmu, a Paramountowi przyniosło straty.



Wszystko to sprawia, że chimeryczny Cool World nie może się zdecydować czym jest. Ekspozycja niektórych bohaterów urywa się w połowie, kolejni są nam szczegółowo przedstawieni, ale nie odgrywają wielkiej roli, a w zasadzie żadnej w fabule, jeszcze inni pojawiają się zupełnie znikąd. Część wątków przypomina opowiadanie, z którego wycięto co drugie słowo, inne, no cóż... ciężko w zasadzie je nazwać wątkami. Ponadto znienacka tu i ówdzie pojawia się motyw współistnienia obu światów – realnego i animowanego, oraz tajemniczych zależności je łączących, a także możliwości przechodzenia między nimi. Tyle że do samego końca nie dowiadujemy się o co właściwie chodzi. I nie zrozumcie mnie źle – oczywistym jest, że w wielu opowieściach pewnych rzeczy po prostu nie wolno wyjaśniać z perspektywy szkiełka i oka – jak na przykład Mocy z Gwiezdnych Wojen. Cały mistycyzm i zawiłe tłumaczenia Yody ze „starej trylogii” trafia szlag, gdy dowiadujemy się, że „Moc? A, to taka tam mała bakteria”. Problem w tym, że Cool World obiecuje nam pewne wyjaśnienia. Przykładowo klasyczny artefakt z historii fantasy ważki dla losów wszechświata – we Wspaniałym Świecie jego rolę spełnia ostrze, które pozwala przekraczać granicę między światami. Świetnie! Więc „wspaniała” rzeczywistość naprawdę istnieje, jest równoległa do naszej, lecz nie można się do niej fizycznie dostać, ale ileś lat temu pewnemu śmiałkowi udało się tego dokonać, pewna animka przeniknęła do świata ludzi właśnie dzięki owemu artefaktowi. Jaki to wszystko ma wpływ na wydarzenia z filmu, jakie problemy ontologiczne porusza?... Zgadliście. Co prawda nagle w trzecim akcie robi się wokół tego trochę zamieszania, ale nic z niego nie wynika. Nic. Postacie zaangażowane w te wydarzenia nie zdradzają żadnych motywacji, chęci, związków przyczynowo-skutkowych, refleksji metafizycznych, psychologii, analizy behawioralnej, krytyki czystego rozumu, rozważań epistemologicznych, zakładów bukmacherskich – nic! Twórcy się zorientowali, że muszą nadać fabule jakiś tor. Wzięli więc klasyczny schemat (przy czym schematy same w sobie absolutnie nie są niczym złym – ale o tym innym razem (: ) i go dokleili. W zasadzie wzięli sam jego szkielet – stworzyli postać, która chce zdobyć przedmiot, żeby dokonać określonego czynu. I już. Zero choćby samych motywacji. Nie ma nawet wyśmianego przez wszystkich podbijania świata. Podstawowe pytanie perypatetyka, który szuka zasady – „dlaczego?” pozostaje bez odpowiedzi.



Piszę to wszystko, z powodu gwiazdek. Tak jest. Wchodząc tu i ówdzie na różne serwisy o tematyce okołofilmowej zaraz po zakończeniu seansu, coby, jak już zostało powiedziane, uzyskać odpowiedzi na różne pytania, poznać znaczenie niektórych ujęć czy scen, zobaczyłem, że oceny „liczbowe” są dość niskie. To prawda, że zazwyczaj odzwierciedlają poziom techniczny filmu – i nie chodzi mi tylko o aspekt audiowizualny, ale też o fabułę, konstrukcję postaci itp. (czyli to, jak czytelne w odbiorze są treści – nawet najgenialniejsza postać wymaga ekspozycji, widz musi mieć szansę się z nią zaznajomić) – ale mimo wszystko traktuje się je jako reprezentanta ogólnej wartości tegoż obrazu. Dlatego chcę doprowadzić do swoistego pre-katharsis, pokazać wszelkie brudy i niedoskonałości Cool World, by można było go obejrzeć bez zażenowania. Bo warto, choćby dla samej wspaniałej animacji i wizji świata, której fragmenty porozrzucałem w tym wpisie. Pierwszą moją myślą po seansie nie było „co za bałagan!” czy „cóż za tragiczny film!”, ale „kurczę, to mogłaby być genialna produkcja, ma ogromny potencjał!”.


Do filmu trzeba czasem podejść jak do człowieka – z miłością. Ot i wszystko.