Zły film to taki, który wymaga od widza, by ten włożył weń odrobinę
serca i zaangażowania. Jest jak dziewczyna, która nas zauroczyła, a
której wad nie naprawimy, możemy je tylko zaakceptować i pokochać. Tak
właśnie należy podchodzić do dzieł pokroju Cool World.
Każdy,
kto choć odrobinę interesuje się kinem, wie, że produkcja filmu to
historia bolesnych kompromisów, dopasowań do ograniczeń budżetu,
pertraktacji z zarządem i kilkunastu zdarzeń losowych na tydzień.
Wytwórnia Paramount uwielbia ukręcać łby marzeniom artystów, których
filmy sygnuje. Najsłynniejszym przykładem jest Ojciec chrzestny,
który miał być osadzony wśród hippisów, w latach siedemdziesiątych
(czyli mu współczesnych – żeby oszczędzić na kostiumach, scenografii,
statystach itp.), nakręcony przez jakiegoś niedrogiego, mało znanego
reżysera, podpisującego się jako F. F. Coppola, którego zresztą miano
zwolnić już po trzech dniach pracy na planie, a główną rolę miał zagrać
ktoś rozpoznawalny, a nie jakiś młokos, jak mu tam? – Pacino?
Ale
odbiegam od tematu. Historia
o-mało-co-nie-powstania-najsłynniejszego-filmu-świata jest niezwykle
interesująca, ale też powszechnie znana i łatwa do odnalezienia w
meandrach internetów. A, i o Brando w roli Vito Corleone wytwórnia też
nie chciała nawet słyszeć. Po co o tym mówię? Ano dlatego, że Cool World
natrafił na podobne problemy. Ralph Bakshi chciał nakręcić animowany
horror, który mówiłby o konsekwencjach przygodnego seksu – opowiadałby o
poczętym w takich okolicznościach przez kreskówkę i nieanimowanego
mężczyznę dziecku, chimerze, pół-człowieku, pół-animce, które wraca do
świata ludzi, by zamordować ojca, który je porzucił. Bakshi mówił, że
Paramount z miejsca kupił ten pomysł. Kiedy jednak doszło co do czego, w
dniu rozpoczęcia zdjęć okazało się, że scenariusz został w tajemnicy
przed reżyserem przepisany, a obsada zostanie dobrana przez wytwórnię.
Znany ze swojego stoicyzmu animator przedyskutował kulturalnie tę sprawę
z producentem, dając mu, jak to się mówi, w ryj. Tak się niestety
złożyło, że właścicielem wytwórni Paramount był ojciec owego producenta,
w związku z czym szanse na powrót do wizji reżysera były, delikatnie
mówiąc, żadne. Podczas gdy produkcja Ojca chrzestnego sama przypominała bezkrwawy odpowiednik wydarzeń pokazywanych w filmie, produkcja Cool World przypominała akcję tegoż – czyli wielki mętlik i chaos.
Dlatego
też myślę, że należy dać temu obrazowi pewne fory na wstępie. Sam przed
seansem nie miałem pojęcia o powikłaniach, które wystąpiły przy jego
narodzinach – coś mi się tylko obiło o uszy, że niekoniecznie jest on
spełnieniem wizji reżysera. No i że we wszelkich gwiazdkowych rankingach
zbiera ich „dość skromną liczbę na dziesięć możliwych”. Ale w tym
właśnie sęk. Jeśli wiesz, że dany film nie jest efektem pracy
wyspecjalizowanej, profesjonalnej ekipy z fabryki snów, nie ma
scenariusza podporządkowanego złotym regułom, które pozwolą utrzymać
uwagę widza przez półtorej godziny, nie znajdziesz w nim wyszukanego
systemu obrazowania – to masz już na wstępie świadomość, że dotarcie do
tego, co dobre, będzie wymagało dobrej woli z twojej strony. Nie
dostaniesz gotowca na wysokim poziomie, który został dogłębnie
przemyślany, wypełniony treścią i przygotowany pod interpretację.
Otrzymasz techniczną miernotę. Ale z wieloma smaczkami i ogromnym
potencjałem.
Rzadko kiedy wiem cokolwiek o filmie, który mam
zamiar obejrzeć. Zazwyczaj do danej produkcji przekonuje mnie plakat,
jakiś fotos, fragment ścieżki dźwiękowej, a raz na sto przypadków
trailer. Recenzje i wszelkie teksty analityczne zostają na potem, jako
deser – na uzupełnienie i dopełnienie obrazu. Tak też było w wypadku Cool World. Zobaczyłem taki o to poster:
...i
już wiedziałem, że muszę obejrzeć to dzieło. Zapowiadało się na
mroczną, z dystansem podchodzącą do schematów gatunku thrillera (sama
poza Brada Pitta wygląda jak przesadnie ekspresyjna postawa postaci z
komiksu – takich groteskowych zabaw z formą pulpowych historii
obrazkowych się spodziewałem) i gatunku klasycznej, przeznaczonej dla
szerokiego odbiorcy animacji, wersję znanego wszystkim Kto wrobił Królika Rogera?. Historia
opowiada o niebezpieczeństwach zatracania się w świecie swoich
fantazji, o ucieczce weń, odcięciu się od problemów rzeczywistości.
Szczerze mówiąc, dopóki nie poczytałem w internetach o czym pierwotnie
miała traktować, nie sądziłem, że miała krążyć wokół innych problemów.
Do tego momentu wszystko gra... Problem w tym, że to jest ostatni taki
moment. Ten film to rzeczywiście mętlik. Nie chodzi mi o to, że jest
przesadnie zawiły, jest w nim nadmiar niedopowiedzeń czy złożonych
wątków. Po prostu na każdym kroku widać wpływ, jaki miała na niego droga
jego powstania. Można powiedzieć, że pomysł reżysera na fabułę horroru,
o ironio, ziścił się w prawdziwym świecie. Oto ojciec-animator wraz ze
swoimi rysunkami, fabułą i pomysłem na obraz +18 ze świata fantazji
tworzy z wytwórnią z prawdziwego świata, która kalkuluje, kogo dać do
obsady, jak dobrać treść, by film stał się ledwie czarną komedią,
najlepiej taką +12, i na siebie zarobił. I tak oto, przy odgłosach
gromów, w czasie potężnej burzy rodzi się Cool World. Na wpół
artystyczna, nietuzinkowa animacja, na wpół chłodno obliczony produkt
rynku kinematograficznego. Co gorsza, druga część historii również się
wypełniła – dziecko dorwało i pogrążyło swego ojca; Bakshi nie nakręcił
więcej pełnometrażowego filmu, a Paramountowi przyniosło straty.
Wszystko to sprawia, że chimeryczny Cool World
nie może się zdecydować czym jest. Ekspozycja niektórych bohaterów
urywa się w połowie, kolejni są nam szczegółowo przedstawieni, ale nie
odgrywają wielkiej roli, a w zasadzie żadnej w fabule, jeszcze inni
pojawiają się zupełnie znikąd. Część wątków przypomina opowiadanie, z
którego wycięto co drugie słowo, inne, no cóż... ciężko w zasadzie je
nazwać wątkami. Ponadto znienacka tu i ówdzie pojawia się motyw
współistnienia obu światów – realnego i animowanego, oraz tajemniczych
zależności je łączących, a także możliwości przechodzenia między nimi.
Tyle że do samego końca nie dowiadujemy się o co właściwie chodzi. I nie
zrozumcie mnie źle – oczywistym jest, że w wielu opowieściach pewnych
rzeczy po prostu nie wolno wyjaśniać z perspektywy szkiełka i oka – jak
na przykład Mocy z Gwiezdnych Wojen. Cały mistycyzm i zawiłe
tłumaczenia Yody ze „starej trylogii” trafia szlag, gdy dowiadujemy się,
że „Moc? A, to taka tam mała bakteria”. Problem w tym, że Cool World obiecuje nam pewne wyjaśnienia. Przykładowo klasyczny artefakt z historii fantasy ważki dla losów wszechświata – we Wspaniałym Świecie
jego rolę spełnia ostrze, które pozwala przekraczać granicę między
światami. Świetnie! Więc „wspaniała” rzeczywistość naprawdę istnieje,
jest równoległa do naszej, lecz nie można się do niej fizycznie dostać,
ale ileś lat temu pewnemu śmiałkowi udało się tego dokonać, pewna animka
przeniknęła do świata ludzi właśnie dzięki owemu artefaktowi. Jaki to
wszystko ma wpływ na wydarzenia z filmu, jakie problemy ontologiczne
porusza?... Zgadliście. Co prawda nagle w trzecim akcie robi się wokół
tego trochę zamieszania, ale nic z niego nie wynika. Nic. Postacie
zaangażowane w te wydarzenia nie zdradzają żadnych motywacji, chęci,
związków przyczynowo-skutkowych, refleksji metafizycznych, psychologii,
analizy behawioralnej, krytyki czystego rozumu, rozważań
epistemologicznych, zakładów bukmacherskich – nic! Twórcy się
zorientowali, że muszą nadać fabule jakiś tor. Wzięli więc klasyczny
schemat (przy czym schematy same w sobie absolutnie nie są niczym złym –
ale o tym innym razem (: ) i go dokleili. W zasadzie wzięli sam jego
szkielet – stworzyli postać, która chce zdobyć przedmiot, żeby dokonać określonego czynu. I już. Zero choćby samych motywacji. Nie ma nawet wyśmianego przez wszystkich podbijania świata. Podstawowe pytanie perypatetyka, który szuka zasady – „dlaczego?” pozostaje bez odpowiedzi.
Piszę
to wszystko, z powodu gwiazdek. Tak jest. Wchodząc tu i ówdzie na różne
serwisy o tematyce okołofilmowej zaraz po zakończeniu seansu, coby, jak
już zostało powiedziane, uzyskać odpowiedzi na różne pytania, poznać
znaczenie niektórych ujęć czy scen, zobaczyłem, że oceny „liczbowe” są
dość niskie. To prawda, że zazwyczaj odzwierciedlają poziom techniczny
filmu – i nie chodzi mi tylko o aspekt audiowizualny, ale też o fabułę,
konstrukcję postaci itp. (czyli to, jak czytelne w odbiorze są treści –
nawet najgenialniejsza postać wymaga ekspozycji, widz musi mieć szansę
się z nią zaznajomić) – ale mimo wszystko traktuje się je jako
reprezentanta ogólnej wartości tegoż obrazu. Dlatego chcę doprowadzić do
swoistego pre-katharsis, pokazać wszelkie brudy i niedoskonałości Cool World,
by można było go obejrzeć bez zażenowania. Bo warto, choćby dla samej
wspaniałej animacji i wizji świata, której fragmenty porozrzucałem w tym
wpisie. Pierwszą moją myślą po seansie nie było „co za bałagan!” czy
„cóż za tragiczny film!”, ale „kurczę, to mogłaby być genialna
produkcja, ma ogromny potencjał!”.
Do filmu trzeba czasem podejść jak do człowieka – z miłością. Ot i wszystko.