czwartek, 18 kwietnia 2013

Gdyby Light był Raskolnikowem

Dodany obrazek

Różnic między mangą a anime Death Note na pierwszy rzut oka jest stosunkowo niewiele. W większości wynikają ze sposobu opowiadania historii za pomocą danego medium. W anime mamy do dyspozycji choćby czas; możemy narzucić widzowi tempo narracji i, rzecz jasna, zastosować cliffhangery w najbardziej emocjonujących momentach. Rzecz równie jasna, musimy przystosować fabułę do formatu scenariusza filmowego, więc trzeba będzie pewne sceny przyciąć, w kilku miejscach pójść na skróty, a część drugorzędnych wydarzeń zwyczajnie pominąć. Dlatego też sięgając po anime, przeczytawszy uprzednio mangę, czytelnik wchodzący w rolę widza chce po prostu zobaczyć dobrze znane zwroty akcji, poczuć napięcie w ruchomym i udźwiękowionym wydaniu. Ot, znów przejść przez odkrywanie zawiłości How to use z poczuciem pewnej świeżości.

Ale jest coś jeszcze.

Estetyka.


Dodany obrazek

Estetyka anime Death Note wykracza tak daleko poza ramy swojego pierwowzoru, jednocześnie nie zmieniając go, lecz dopełniając, że mój zachwyt domaga się wyrazu, domaga się słów, których mu nie dam. Bo gdyby istniały słowa, które mogłyby go opisać, nie byłby zachwytem.

Oprawa audiowizualna nie wydaje się być wyjątkowa. Bo w istocie – nie jest. Nie ma żadnego konceptu, żadnych kosmetycznych zmian. Podobnie jak postanowiono nie mieszać w fabule (z oczywistych względów... ale czy na pewno oczywistych?
We'll get to that later), tak też animacja nie narusza obrazów, które pozostają po przeczytaniu mangi w naszych głowach. Lecz już po chwili, po powolnym zagłębieniu się w historię zaczynamy dostrzegać, że czegoś jest tu więcej niż w pierwowzorze. Tła są bardzo szczegółowe, kolejne kadry nie składają się wyłącznie ze zbliżeń na twarze bohaterów, gdy ci prowadzą dialog - a przecież w nim właśnie odbywa się lwia część opowieści. Miasto nie jest jedynie miejscem akcji, ale staje się jej cichym uczestnikiem... W subtelny sposób twórcy odciskają swoje piętno na, zdawałoby się, zamkniętym i skończonym dziele. Żywe kolory, oświetlenie oddające doskonale znany mieszkańcom metropolii nastrój panujący wieczorem, gdy zimne, ostre, białe światło latarni zaczyna swoją wartę przed drzwiami magazynów, na terenach przemysłowych, w okolicach doków, bezwstydnie wydzierając z mroku każdy szczegół w swoim otoczeniu – gdy tysiące latarni swoim ciepłym, pomarańczowym blaskiem przejmuje rolę słońca zamieniając czerń zmroku w ziarniste kontury miasta, gdy rząd białych i czerwonych świateł wypełnia potężne arterie. To wszystko tu jest. Noc w mieście, świeży poranek czy złoty zachód słońca, tak niesamowicie istotny w swym symbolizmie dla zrozumienia postępowania Lighta, nie są wyeksponowane, ale kiedy wiedząc, co będzie dalej, nie angażujemy umysłu tak bardzo w analizę posunięć bohaterów, łagodnie się ujawniają. Jest to pierwszy krok, pierwsza z drobnostek, które nie tyle zmieniają, co wypełniają oblicze dzieła.

Prawdziwym arcydziełem jest jednak pierwszy człon słowa „audiowizualny”.


Dodany obrazek

To muzyka stanowiła największe pole do popisu. W mandze, gdzie setek stron nie wypełniają walki, pojedynki, zręczne wygibasy na kreskowanym tle, strategia wizualna skłaniała się w stronę serialu obyczajowego, bez zbędnych udziwnień (choć i tu widać sznyt twórców, choćby w scenach, gdy czas akcji zamiera, a my przenosimy się do głów bohaterów, by wysłuchać ich przemyśleń). Fabuła została opatrzona tabliczką „nie rusz!” tylko ścieżka dźwiękowa nie miała narzuconych ograniczeń. Byleby pasowała, byleby dobrze współgrała z thrillerem oglądanym na ekranie.

Wszystko wskazuje na to, że artyści pod wodzą panów Yoshihisy Hirano i Hidekiego Taniuchi z rozmysłem zignorowali to polecenie. Ścieżka dźwiękowa w tym anime nie spełnia powierzonej jej roli podstawki, tła wydarzeń, oparcia dla treści. Ona sama w sobie zawiera jej tyle, że jest w stanie przedstawić całą opowieść, całą historię Kiry samodzielnie. Oczywiście nie mam tu na myśli pojedynku między panami o imionach zaczynających się na „L”. Nie chodzi o zwroty akcji, umysłowe łamigłówki, wszystkie te fabularne twisty. Chodzi o warstwę, którą odkrywamy, gdy zastanowimy się o czym ta historia tak naprawdę jest. Można by długo pisać, jak Zbrodnia i kara po popkulturowej obróbce na najwyższym poziomie stała się mangą Death Note. Właśnie za sprawą tejże obróbki wspaniała dyskusja Dostojewskiego z Nietzschem o nadczłowieku, o jego etycznym prawie do zabijania w imię wyższego celu, została spłycona i zamieniona na bardziej określony, prostszy w swym, jakkolwiek banalnie dziś brzmi to słowo, filozoficznym wymiarze problem – czy ludzie czyniący zło zasługują by żyć? Problem postawiony został zresztą bardziej z perspektywy społeczeństwa (Kira chce stworzyć jego utopijną,
oczyszczoną wersję) niż etycznej. Light zabijając przestępców, niejako „przenosi” zło przez nich wyrządzone z powrotem na ich osoby. Zamiast wielu morderców mamy jednego mordercę, który w dodatku starannie dobiera swoje ofiary, w miarę możliwości nie krzywdząc niewinnych (do czasu).

Wątek ten jest poruszany tylko kilkakrotnie i niezbyt dogłębnie, ustępując miejsca pojedynkowi geniuszy. I prawdę mówiąc, bardzo dobrze się stało. Kto chce poznać solidną, sfabularyzowaną krytykę nietzscheańskiego ideału, powinien sięgnąć po dzieło Dostojewskiego. Kto natomiast chce dobrego...

No właśnie.

Mógłbym napisać – thrillera, mając przed oczami świetne sceny psychologicznych analiz i dedukcji głównych bohaterów. Ale nagle okazuje się, że mógłbym też napisać – dramatu, zważając na historię Naomi Misory czy przecież także dramat rodziny Yagamich. A mógłbym napisać, trochę już jednak naciągając – powiastki filozoficznej, bo przecież zarysowanych jest kilka (tłuczonych do bólu) problemów z tej dziedziny. Być może właśnie dlatego, kiedy twórcy komiksowego oryginału stawiają na to pierwsze, w pozostałych aspektach czujemy pewien niedosyt. Nie ma też szans, by telewizyjne medium nagle rozwinęło mangę w wielowymiarową, analityczną dialogową prozę Dostojewskiego. Nie w formie komercyjnego serialu z wyznaczonym budżetem i biznesplanem zakładającym konkretny zysk.

Na szczęście studio Madhouse doskonale wie, co powinno zrobić. Tworzy dzieło wierne pierwowzorowi, które, gdy oglądane przez kogoś, kto z mangą nie miał do czynienia, całkowicie angażuje w wypróbowaną, przemyślaną i precyzyjnie skonstruowaną historię, i które, gdy podchodzą do niego starzy wyjadacze, pokazuje swoje nowe oblicze.


Dodany obrazek

Dałem mojemu przyjacielowi do posłuchania Light's Theme, a później zapytałem „o czym ona opowiada?” Po chwili zastanowienia odpowiedział: „O poświęceniu. O poświęceniu dla idei”. Nie trzeba mieć styczności z żadną formą Death Note'a, by wyczytać o nim wszystko z jego ścieżki dźwiękowej. Muzyka pogłębia sylwetki bohaterów, dodaje im wymiarów brakujących w mandze. Z Lighta-szaleńca tworzy Lighta-Prometeusza, którego obłęd, tak jak i życia tych, którzy się mu sprzeciwili, są ceną za stworzenie idealnego społeczeństwa. Złoty zachód słońca, odnalezienie myśli, teorii mającej naprawić świat i osuwanie się z pewną świadomością, ale z przekonaniem kontroli, w grzech. Niezwykła ważkość opowieści, zupełnie inna od klasycznego teraz rozstrzygną się losy świata. Choć paradoksalnie tak toczy się fabuła.

A jednak - pod warstwą sensacyjną siedzi pewna delikatna jak srebrne nici warstwa ontologiczna.
Pod fabułą thrillera i świetną rozrywką jest niezwykle subtelna opowieść, która nie stara się niczego rozstrzygać, nie działa nawet na emocje; w całym banale sformułowania - łagodnie dotyka, muska duszę, pokazując - nie ocenia. Nie musi. Doskonale wiemy, co robi Light, jaką istotę mają jego działania. I nie angażujemy się już w rozważania czy nawet dialektykę na temat ewentualnych racji idei nadczłowieka. Warstwa intelektualna zostaje w tyle. Estetyka jest nadzwyczajnie konkretna i w tym konkrecie zawiera złożoność, pewną nieokreśloność. Czyny Lighta są niesamowicie klarowne. A jednocześnie nie da się ich zawrzeć i wypisać w tabelce.

Po prostu posłuchaj, drogi Czytelniku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz