poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Na początek, raz jeszcze

Na początek - Ocean's Twelve. Cały film jest (podobnie jak pozostałe dwie części) wprost stworzony do oglądania, patrzenia i robienia "Oooo... <zamyka usta i kiwa głową z podziwem>". Praca kamery - idealna. Nie, nie przesadzam. Jest w niej cała masa ukrytej finezji; tu jakieś ujęcie przekoszone, tu zabawa perspektywą, tu piękny steadicam i te kolory! - dobór barw doskonale współgra ze sceną, że o samym aktorstwie nie wspomnę. Ale o kreacji postaci już mogę. Olej flashbacki, psychologiczne meandry - daj Pittowi w każdej scenie kanapkę w łapę, a to więcej powie o bohaterze niż sto stron narracji.

I kontrabas. Nie można się gniewać na film, który w 90% ścieżki muzycznej ma kontrabas - i to nawet nie w tle.

Ale scena, która prawdziwie rzuca na kolana to:


Och. Ach.

Po pierwsze - praca kamery! Nie stoi w miejscu, ale nie jest też szczególnie dynamiczna, idealnie wpasowuje się rytm sceny, nie potęguje napięcia, nie sprawia, że siedzimy jak przy miszyn impasiul omatkoomatkoomatko, czy on się zabije?, ale płyniemy, czujemy, jest niczym jeden z tych laserów, które stanowią przeszkodę, ale nie zagrożenie. No i łamie wszystkie możliwe zasady sztuki operatorskiej :] Ostrość przerzucona jest na rzeźby, które nie dość, że wręcz chamsko (acz nie nachalnie, bez pośpiechu) wtryniają nam się w kadr i to jeszcze zaburzają równowagę kompozycji - toż to babsko, kunsztowne i estetyczne, niemal pół ekranu nam zajmuje i ściąga "ciężar" ujęcia w lewy dolny róg! A bohater, postać, której losy są w tej chwili najważniejsze, jest sobie czarną, nic nieznaczącą plamą (choć tylko momentami, starannie dobranymi, trzeba przyznać), co więcej, wychodzącą poza kadr!

Po drugie - kolory! Ciepły żółty, spowity łagodnie cieniem jak trzeba, uspokaja; można powiedzieć, że wręcz "ustatycznia" kompozycję, ale dzięki swemu ciepłu i światłocieniowi właśnie nie zamienia jej w widokówkę, nie odziera z energii, potencji, a jedynie bierze ją w ryzy. I te lasery. No kurczę, nie mogły być inne niż niebieskie. Po prostu nie mogły. Czerwień od razu podnosi ciśnienie, sygnalizuje "coś się dzieje, wyostrz instynkty", dodaje niepokoju, zagrożenia. Niebieski jest zimny, stanowczy, stonowany, dodaje powagi i bezwzględności. Patrzysz, widzisz i wiesz, że z nimi nie ma przebacz.

Po trzecie - cała reszta, w tym sam pomysł na scenę, która, zresztą, nie mogła wyglądać inaczej. Cały film jest jak kontrabas i kawa. Sposób, w jaki gość "płynie" przez korytarz jest świetny i nieunikniony zarazem, sprowadza szczękę do parteru, ale nie wyciąga oczu z orbit. No i muzyka. Sorry, panie Zimmer, ale nie potrzebujemy przyspieszać bicia serducha, tu chodzi o elastyczność i płynność. Widać, że twórcy doskonale wiedzieli czego chcą. I nie odwalili fuszerki.

Po prostu - smooooth.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz